Po górskich ścieżkach, razem ze swoimi stadami jaków idą mali, chudzi pastuszkowie, o smagłych buziach, odziani w cienkie sweterki mające chronić ich przed surowym, wysokogórskim klimatem. Za nimi podążają owinięte wełnianymi chustami kobiety i dziewczęta, dźwgające na plecach plecione koszyki w mocowaniami zrobionymi z płóciennych pasów zakładanych na głowę. Ich codziennym widokiem są najwyższe góry świata: Mount Everest, Kanczendżonga, Lhotse… Po tych samych, krętych ścieżkach niezmiennie wędrują karawany zagranicznych himalaistów, pragnących zdobywać Koronę Ziemi…
tekst: Katarzyna Martynuska
Rzeczywiście, ponad 80% powierzchni kraju pokrywają góry, których średnia wysokość to około 6000 m n.p.m. W północnej części panuje klimat górski. To właśnie na północy rozciąga się główny łańcuch Himalajów – tak zwane Himalaje Wysokie – z najwyższym szczytem świata, Czomolungmą (Mount Everest), który mierzy 8848 m n.p.m., oraz siedmioma innymi ośmiotysięcznikami. Środkową część kraju zajmują z kolei Himalaje Małe o średniej wysokości 2400–4300 m n.p.m. Co ciekawe, mieszkańcy tego kraju rzeczywiście są tak przyzwyczajeni do widoku bardzo wysokich gór, że nie nadają nazwy niczemu, co ma mniej niż 4 tysiące metrów „wzrostu”. Kiedy pytam, jak nazywa się ta czy tamta góra, zbywają mnie nonszalanckim: „aaa tam, to jakiś pagórek tylko”. Może i tak jest. Ale ja takiego Nepalu nie widziałam. W lipcu tego roku miałam okazję odwiedzić wschodni region Nepalu nazywany Jhapa. Przez dwa tygodnie mieszkałam w średniej wielkości (jak na nepalskie warunki) miasteczku o nazwie Dhulabari. Ta piętnastotysięczna miejscowość leży u progu Himalajów, ale położona jest na nizinie bardzo płaskiej i bardzo obszernej, a także u wylotu jednej z głównych dróg prowadzących do Indii, a konkretnie do jednego z najbardziej na wschód położonego stanu tego kraju – Bengalu Wschodniego. Wygląd Dhulabari w żaden sposób nie korespondował z moim z potocznym wyobrażeniem o Nepalu. Moje własne wspomnienia to przede wszystkim ulewne i regularne deszcze monsunowe i gorące słońce prażące wilgotne do niemożliwości powietrze – istne tropiki! Zieleń przypominająca nieco egzotyczną dżunglę, z której co i rusz sterczą liście palmowe i wielkie płachty liści bananowców. To trawiaste łąki, po których chodzi niewyobrażalna wręcz ilość kóz, pola ryżowe wieczne zalane niezbędną kałużą wody i dzieciaki taplajce się w rzece, płynącej bardzo szerokim, kamienistym korytem, której wartki nurt w najgłębszym miejscu sięga im po uda.
Samo Dhulabari rozciąga się wzduż głównej drogi na dobrych kilkanaście kilometrów, ale ja mieszkałam tuż nad samą rzeką, za którą na przestrzeni pięciu kilometrów zaczynała się już strefa przygraniczna z Indiami.
Dhulabari to taka wielka, gigantyczna wieś, która ma wiele udogodnień miasta – jest tu duży hotel, restauracje i jadłodajnie czynne długo w noc, sklepy, targi – owocowy, warzywny, ze zwierzętami i mięsem, ubraniowy. Chyba tylko nie ma kina. Mimo wszystko trudno się oprzeć wrażeniu, że jest się poza miastem, może dobrze zresztą, ponieważ wspomnienia z „prawdziwego” nepalskiego miasta mam straszne.
Żeby dojechać do Dhulabari postanowiliśmy polecieć najtańszym połączeniem samolotowym do Indii, a stamtąd pociągami i autobusami dojechać na wschód Nepalu. Istnieją oczywiście bezpośrednie połączenia lotnicze ze stolicą tego kraju, jednak, chyba ze względu na niesłabnące, a może nawet wzrastające zainteresowanie turystyczne Himalajami, są to bardzo drogie przeloty, na które właściwie nie zdarzają się żadne promocje. Indie i Nepal nie mają ze sobą żadnych większych zatargów, toteż przekraczanie granicy nie nastręczyło nam większych trudności, nie licząc żmudnego wypełniania małych, irytujących karteczek z pytaniami o cel, długość, kierunek i charakter podróży oraz całą gamę informacji osobistych. Ten zwyczaj wzięty został chyba od uwielbiających wszelkie formalności mieszkańców Indii właśnie. Z indyjsko-nepalskiej granicy zabrał nas do Kathmandu mały, niezwykle ciasny autobusik, w którym, siedząc na fotelu czułam się jakbym była jakimś wielkoludem, a przecież nie należę do najwyższych kobiet w swojej populacji. Z wielkim współczuciem patrzyłam więc na moich kolegów z Polski, którzy nie mogli siedzieć inaczej niż trzymając nogi w wiecznym skosie, aby w ogóle zmieścić się na swoim siedzeniu. Można byłoby próbować przespać tych osiem godzin, jakie dzieliły nas od największego miasta w Nepalu, położonego na wysokości aż 1400 m n.p.m., gdyby nie fakt, że temperatura na zewnątrz wynosiła ok. 35 stopni, w autobusie zaś sięgała chyba czterdziestu. Siedzący za kierownicą umieszczoną (indyjskim zwyczajem) po prawej stronie autobusu, bardzo młody chłopak, razem ze swoimi kolegami siedzącymi wokół niego, zdawał się traktować tę podróż jako okazję do rozkręcenia w jadącym wąską, krętą dróżką górską pojeździe imprezy stulecia. Wspomnienie oprawy muzycznej tej podróży jest jednym z najbardziej traumatycznych wspomnień podróży do Nepalu w ogóle, a to dlatego, że poziom głośności na jakim puszczano tę muzykę (przypominającą muzykę indyjską, którą całkiem lubię!) przekraczał wszelkie dopuszczalne normy, a moje na pewno. Nie tylko nie dało się spać, ale nawet zwyczajnie rozmawiać, czy skupić myśli na czymkolwiek innym. Żadne prośby i groźby nie dawały rezultatu i to nie dlatego, że kierujący był niegrzeczny czy nie rozumiał po angielskiegu, ale dlatego, że ogromnie wręcz zależało mu na zapewenieniu pasażerom jak najmilszych doznań w czasie jazdy. Synonimem miłej podróży w Nepalu wydaje się być odpowiednio głośno grająca w autobusie muzyka.
Wjazd do Kathmandu i pierwsze wrażenia z miasta były absolutnie rozczarowujące. Może dlatego, że Nepal w porze letniej jest krajem objętym pogodą monsunową, co nie tylko oznacza regularnie padające, bardzo obfite i nagłe deszcze, ale również wiecznie zamglone lub zachmurzone, białe lub szare niebo. Znane z inetrnetu panoramy miasta można zapewne ujrzeć w okresie zimowym, kiedy chmury rozpływają się zupełnie, odsłaniając piękne, górskie widoki. Ja jednak pamiętam przede wszystkim przerażającą ilość pyłu, który zatykał nos i gardło, oraz miekszańców zasłaniających twarze maseczkami oraz potoki błota (padające deszcze rozmywają ziemne drogi, które równie szybko wysychają w ostrym, gorącym słońcu, a to co przed chwilą było błotem, wnet unosi się w postaci pyłu). Dlatego już wjeżdżając do Kathmandu, postanowiliśmy opuścić je jak najszybciej. Mimo wszystko, miasto jest naprawdę godne uwagi. Ma dużo pięknych zakamarków, świątyń i świątynek oraz bardzo urokliwą starą część z mnóstwem sklepików, restauracji i interesującej, starej drewnianej zabudowy. Jest to miejsce zdecydowanie oswojone z obecnością turystów. Bez problemu można dogadać się po angielsku a także znaleźć mnóstwo ciekawych pamiątek, ubrań (także sportowych), biżuterii i wyrobów regionalnych. Mimo trudności z zaopatrzeniem w prąd (w mieście wieczorem co chwilę gaśnie światło i umierają komputery z Interenetem) oraz ciasnoty i hałasu – Kathmandu jest miejscem, które koniecznie chcę odwiedzić jeszcze raz!
Równie mocno chciałabym powrócić jeszcze do mojego przyjaznego, cichego Dhulabari, w którym czułam się zupełnie jak na wiejskich wakacjach. Wieś nepalska wygląda i pachnie bardzo podobnie jak polska wieś w czasie gorącego, parnego, burzowego lata. Tylko ludzie nieco inaczej wyglądają… Kobiety noszą się z indyjska, choć częściej można zobaczyć je w tak zwanych pendżabach, czyli ubraniu popularnym wśród Indyjek w północnej części tego sąsiedniego kraju. Kolorowy zestaw składa się z tuniki o krótkich rękawach, sięgającej kolan oraz obszernych spodni w tym samym odcieniu lub kolorze kontrastującym z tuniką, marszczonych na biodrach. Nepalki noszą również na ramionach szale, ale nie są w tym tak ortodoksyjne, jak Indyjki – można bez kosnekwencji wyjść na ulicę bez szala. Obserwując mieszkanki Dhulabari przypomniałam sobie też dosłowne znaczenie słowa „parasol“ – to przecież przedmiot chroniący przed słońcem! Ileż razy z ulgą chowałam się w niewielkim kółku cienia, jaki dawała ta rozpięta na cienkich drutach konstrukcja… Panowie w Dhulabari, podobnie jak ci w Indiach, wyglądają już bardziej europejsko. Żeby być modnym Nepalczykiem wystarczy załóżyć koszulkę polo lub płócienną koszulę i obcisłe, najlepiej przetarte w wielu miejscach jeansy. Nie sposób było jednak schować się w tłumie mieszkańców miasteczka przemierzających sklepowe ulice – od razu rzucał się w oczy wszystkich nasz niezwykły kolor skóry, po którym poznawano, że należymy do najwyższej kasty, jak wszyscy obcokrajowcy. Wielkim zdziwieniem było dla nas dowiedzieć się, że w Nepalu, podobnie jak nieoficjalnie w Indiach, wciąż liczy się do jakiej kasty kto należy. Z jednej strony, wszędzie przyjmowana bardzo ciepło i z uśmiechem, nigdy nie byłam pewna, czy to dlatego, że jestem gościem, czy dlatego, że mam białą skórę i jest zaszczytem dla Nepaalczyka pokazać się w mojej obecności na mieście.
Artykuł ukazał się w internetowym magazynie dla kobiet
VERONIQUE 04/2014.