We Florencji, mieście zmysłów, każdy jest artystą. Gdy Leonardo da Vinci uczy się mieszania pigmentów, Nino Latini łączy cynamon, pieprz, gałkę muszkatołową i wanilię. Alchemia uwodzenia smakiem nie ma przed nim tajemnic. Jego wyrafinowanym daniom nie potrafią się oprzeć Medyceusze, kardynałowie, a nawet sam papież. Kiedy z jego życia znika ukochana Tessina, zmuszona do ślubu z podstarzałym arystokratą, Nino zatraca się w pracy. Uczty doprowadzające do szaleństwa, szelmowskie kurtyzany, potrawy, które mącą zmysły – tylko on potrafi wyczarować spektakl, który zachwyci możnych od Florencji po Rzym. Ale raz rozbudzony apetyt nie pozwoli o sobie zapomnieć, tak jak pierwsza miłość, której nie nakarmisz tylko wspomnieniami. Jeśli chcesz ją odzyskać, wiedz, że droga do serca prowadzi przez żołądek.
Opowieść przeszywająca niczym Pachnidło i równie realistyczna jak Dziewczyna z perłą.
Delektuj się tą zmysłową historią namiętności i obsesji. – „Good reads”
Zajrzyj w mroczne zakamarki renesansowej Florencji. Odkryj epokę nienasycenia i niezaspokojonego apetytu. Poznaj tętniącą od emocji historię, którą tworzą najbarwniejsze postacie epoki. – „Sunday Telegraph”
fragmenty książki:
Mama i Carenza uwielbiały przyrządzać tradycyjne potrawy, które gotowali
mieszkańcy Florencji: mięso z rusztu lub duszone z warzywami,
kiełbaski, torte, ciasta, węgorze, a nawet minogi. Patrząc na mamę,
po raz pierwszy stałem się świadkiem skomplikowanej operacji,
którą należało przeprowadzić, by móc stworzyć z tych posępnych
istot delikatną, soczystą ucztę. Owe dwie kobiety zdradziły mi
potem wszystkie sekrety kuchni i nim pierwszy zarost oprószył
mi brodę, dorównywałem każdej gospodyni we Florencji. Lecz
najpierw musiałem nauczyć się jeść. Mam jedno wyraziste wspomnienie.
Było to w czasie Wielkiego Postu, gdy mama ugotowała
swoją ukochaną potrawę: menestrę z kwiatów bzu. Siedzieliśmy
razem w kuchni i matka postawiła przede mną talerz, kładąc obok
łyżkę z krowiego rogu. „Jedz” – powiedziała, bo w tamtym czasie
wszyscy jeszcze musieli nakłaniać mnie do jedzenia. Byłem chudym
dzieckiem – moje ciało o ostrych konturach znaczyły bulwiaste
stawy, bo prawie nic nie jadłem. Nie rozumiałem, po co mam wpychać sobie cokolwiek do ust i pozwalać, by osuwało się
w mroczne czeluści, gdzie gasło światło tego, co połknąłem. Tak
zachowywały się zwierzęta. Patrzyłem z przerażeniem, jak Tessina
i reszta moich przyjaciół pochłaniają swoje jedzenie. Dziki błysk
w oczach ojca, gdy przeżuwał kawałki mięsa, budził we mnie lęk.
Wolałem sączyć i skubać, dopóki ktoś nie wrzasnął mi do ucha –
jak zawsze – bądź nie trzepnął mnie w potylicę.
„Jedz”. Zgarbiłem się i wziąłem łyżkę do ręki – niechętnie, ponieważ
gładki krowi róg miał ponury, pleśniowy smak obory i starych
paznokci u stóp, niezależnie od tego, ile razy się go myło. Mama
wyjęła dla siebie łyżkę z oliwkowego drewna: pod wpływem nagłego
impulsu chwyciłem drewniany sztuciec i – chcąc uniknąć
reprymendy – pospiesznie zanurzyłem go w gęstej substancji, którą,
siorbiąc, wlałem sobie do ust. Wszystkie smaki ustawiły się jeden
za drugim, niczym armia formująca szeregi: obrane zmielone
migdały, kwiaty bzu, chleb, cukier, imbir wypełniający usta miękkim
ciepłem. Patrząc wstecz, trudno mi powiedzieć, co poczułbym
dawniej po spróbowaniu menestry, ale podejrzewam, że opowiedziałaby
mi jakąś krótką, lecz skomplikowaną historię albo, być
może, zobaczyłbym kawałek rzeźbionej kości słoniowej, w której
formie zawarłby się smak wszystkich białych składników: migdałów,
chleba, kwiatów i cukru. Smak imbiru objawiłby mi się zapewne
pod postacią płomieni lub czegoś mniej oczywistego, jak
rozgrzana słońcem kostka brukowa albo grzebień młodego koguta.
Pamiętam jednak dobrze, że tym razem nic takiego się nie stało.
Poczułem smak… migdałów. Oczami umysłu wciąż widziałem
je pod postacią jaskrawej zieleni, ale z jakichś przyczyn obraz
ten nie zawładnął całym światem. Zamiast tego naszła mnie myśl:
„W tym są migdały. Migdały to orzechy. Rosną na drzewach”. Na
drzewach o słodkich białych kwiatach, rzecz jasna, wśród których
znajdują się one otulone twardą, nakrapianą skorupką. Delektowałem
się mleczną goryczą ich miąższu, czując, jak spływa po
niej słodycz cukru, która nie zagłusza jej jednak i tworzy osobny
smak. Imbir i kwiaty bzu splotły się ze sobą i wszystkie cztery zatonęły
w kojącym, mdławym smaku rozmoczonego chleba. Ku
swemu zaskoczeniu odkryłem, że potrafię powiązać każdą z tych
krzykliwych smakowych nut z jej kolorem i sprawić, by pozostała
na swoim miejscu, rozróżniając jednocześnie inne smaki wraz
z ich kolorami oraz obrazami, które wywoływały w mym umyśle.
Ponownie zanurzyłem łyżkę w menestrze, poczułem smak potrawy
i przełknąłem. I znowu. I jeszcze raz. Smaki nie rozpływały się
w nicości, lecz stawały się częścią mnie.
– Smakuje ci, caro? – zapytała mama ze zdziwieniem.
– Zostają we mnie – powiedziałem z zadumą.
– Co zostaje?
– Te wszystkie smaki. Nie giną w środku. One… Jakbym ja
był klatką, a one ptakami.
– Hmm. Nie brzmi to najlepiej.
– Nieprawda! – Włożyłem łyżkę do ust. – To ładne ptaki i są
we mnie, i nie mogą odfrunąć.
Czymkolwiek się stałem: klatką na ptaki, kryształowym pucharem
czy jakąkolwiek z rzeczy, które przyszły mi do głowy w ciągu
kolejnych dni, ważne, że zacząłem normalnie jeść i wkrótce
wyglądałem jak inne dzieci, nie jak zabiedzona sierota, która ledwo
trzyma się na nogach po ciężkiej chorobie. Zauważyłem, że
moje ciało reaguje różnie w zależności od tego, co jem, i było to
coś, czego nigdy wcześniej nie odczułem: myślałem, że jedzenie
działa tylko na mój mózg. Poczułem, że pragnę niektórych rzeczy:
słodyczy o smaku mleka i cukru, przypalonego mięsa, skórek
cytrynowych. A potem zacząłem obserwować matkę i Carenzę
w kuchni: dwie kobiety, które oddawały się razem tej samej pracy,
sprzeczając się cicho, śmiejąc się i mamrocząc, jakby poddawały
jedzenie działaniu zaklęć.
Zdarzało mi się, rzecz jasna, podawać wcześniej jedzenie na drogich
półmiskach, jednak zastawa Borgii zdawała się dobrana tak,
by pieścić oczy, flirtować z językiem, prowokować palce do kąpieli
w sosie… Było coś nieprzyzwoitego w tym, co niektóre naczynia
robiły z przeciętną potrawą, dajmy na to – z pieczonym gołębiem.
Nie powiem, pomagało mi to osiągnąć zamierzony efekt – wiedziałem,
czego kardynał ode mnie chce, mimo że zawierał to ledwie
w kilku słowach. Moim zadaniem było leciutko przesunąć
granicę: sprawić, by zmysły zawędrowały troszkę dalej niż zwykle.
Nie za daleko, aby nie wprawiać gości w zakłopotanie – najlepiej,
żeby w ogóle niczego nie zauważyli. Byłem jak malarz, który oblekając
Maryję w błękitne szaty, zużywa nieco więcej kosztownego
pigmentu. Zleceniodawca nic nie spostrzeże, lecz jego wzrok i owszem, a sprytny artysta zdobędzie sławę i napełni kiesę. Ogarnęła
mnie ekscytacja. Po raz pierwszy od ucieczki z Florencji poczułem,
że moja praca może być – i jest – czymś więcej, czymś na
kształt powołania, w które kiedyś wierzyłem. Znów usłyszałem
zew przeznaczenia.